W dniu dzisiejszym otrzymaliśmy więcej informacji jak doszło do zdarzenia wejścia Polonusa na mieliznę w ok0licach stacji PAN Arctowski na wyspie Króla Jerzego na Antarktydzie.

Poniżej informacja od kapitana Janusza Zbierajewskiego, który w godzinach popołudniowych rozmawiał z kapitanem Markiem Grzywą i członkami załogi:

O tym, że „Polonus” dopłynął do Stacji Arctowskiego – wiemy. Tam powstał problem ściągnięcia dwóch naukowców, który prowadzili badania z sub-stacji w sąsiedniej zatoce, do której jest dostęp tylko z wody, a RIB stacyjny właśnie odmówił współpracy.
Polonusiacy postanowili zrewanżować się naukowcom ze Stacji za miłe przyjęcie i przywieźć te dwójkę „Polonusem”. Popłynęli w czwórkę: Marek, Piotr, Seba i Arek. Pozostali zostali w Stacji. Na miejscu okazało się, że relacje brzeg – dno są mniej więcej takie, jak w fiordach norweskich: brzeg schodzi ostro w dół, a dno jest na głębokości 100 -400 m.

Żeby zakotwiczyć – trzeba podejść blisko brzegu. Podeszli, rzucili kotwicę, sprawdzili, czy trzyma. Było OK.

Zaczęli przygotowywać ponton do zrzucenia na wodę. W pewnym momencie przeszedł nagły, silny szkwał i jacht zaczął dryfować na kotwicy. Trzeba było szybko odpalić silnik i odpływać.

I tu – stało się. Po raz pierwszy od lat silnik „Polonusa” zastrajkował.

Argumenty klasyczne: kręcenie rozrusznikiem, walenie młotkiem, podlizywanie się (kochany silniczku, jak zapalisz to dam ci nowiutki olej) nie skutkowały.
Nie i już!

Szkwał trwał, kotwica jechała po dnie, no i po chwili jacht leżał na burcie. Tyle!

Polonusiacy powiadomili przez radio Stację, Stacja poprosiła o pomoc mały patrolowiec (no, raczej patrolowczyk) marynarki argentyńskiej, który był akurat niedaleko Wyspy King George. Marwoj argentyński przybył i zdjął chłopaków z „Polonusa” a naukowców z brzegu.

Co dalej? Można domniemywać, że jacht jest, mimo sztrandowania, w niezłym stanie (to jest właśnie to światełko w tunelu, o którym pisałem). Dziś rano popłynęli tam RIB-em ludzie ze stacji i twierdzą, że w środku nie ma wody. Co oczywiście nie oznacza że nie będzie jej również jutro, pojutrze itd. Tam są pływy, więc przy zmianie poziomu wody kadłub (to znaczy obło kadłuba) zapewne unosi się i opada, więc zanim zalegnie musi parę razu stuknąć o skałę.

Przeglądałem prognozy na najbliższe 8 dni. Sztormu nie będzie, ale pływy są, szkwały chodzą. Jak długo kadłub wytrzyma – nie wiadomo.

Na Stacji nie ma żadnego sprzętu, którego by można użyć do ściągnięcia „Polonusa”. Realna możliwość – to wspomniany wyżej patrolowiec argentyński. W Polsce nie takie rzeczy się załatwiało przy użyciu rybaka i argumentu niezwykle przekonującego w postaci odpowiedniej ilości płynów wysokoprocentowych. Jest to jednak marynarka wojenna i to latynoamerykańska.

Dowódca okrętu może to zrobić, ale musi mieć rozkaz (albo zezwolenie, cholera wie, jak się to ma nazywać) swojego dowódcy, który jest gdzieś chyba w Ushuaia. Ten z kolei musi mieć taki sam rozkaz od swojego przełożonego, a ten – od swojego, a może nawet od ministra obrony. A tu – panie – Christmas, czyli po ichniemu Navidad.

W szeroko rozumianej okolicy kręcą się jeszcze różne okręty brazylijskie i chilijskie. Nasze MSZ obiecało pomoc, ale znowu – nie ma z kim gadać, bo Navidad.

Teoretycznie – gdyby się okazało, że „Polonus” wytrzyma w dobrym stanie do czasu ściągnięcia – nie można wykluczyć, że wróci – jak mówią Rosjanie – swoim chodom. Jest to dość mało prawdopodobne, ale szansa jest.

Jeśli nie – powstaje problem, jak ma wrócić załoga. Lotniska nie ma, a jakieś statki zawijają rzadko.

Tyle słów morskiej ewangelii na Wigilię dzisiejszą.
Amen!

Uzupełnienie powyższej informacji:

Dziś – 24 grudnia,  nawiązaliśmy kontakt z ambasadą Polski w Buenos Aires w sprawie udzielenia pomocy załodze jachtu Polonus przez argentyński okręt wojskowy ARA Castello znajdujący się relatywnie niedaleko. Przez cały dzień wielokrotnie kontaktowaliśmy się w tej sprawie i szukaliśmy rozwiązania jakich należy dopełnić formalności by argentyński okręt mógł udzielić pomocy. Było to tym bardziej skomplikowane,  iż z okazji Świąt instytucje publiczne w dniu dzisiejszym po prostu nie pracują, a jak napisał kpt. Zbierajewski kapitan statku musi mieć dyspozycje by ruszyć.

Pani konsul o dokładnym zapoznaniu się z opisem sytuacji skontaktowała się również z kapitanem Polonusa i załogą. Będzie pośredniczyć w dalszych ustaleniach wszelkich formalności. Jest to osoba która wykazała bardzo duże zrozumienie dla zdarzenia i chęć pomocy. Jest to również osoba która załatwiała wszelkie sprawy formalne z ratowaniem jachtu Romana Paszke w trakcie jego wypadku kilka lat temu, także czuje temat i wie jak takie sprawy prowadzić.

Poniżej kilka zdjęć jachtu i opisu sytuacji jakie pojawiły się na stronach portali argentyńskich.

http://www.gacetamarinera.com.ar/nota.asp?idNota=7559&idSec=7

http://radiopolar.com/noticia_98670.html

[photomosaic]

4 KOMENTARZE

  1. Tak, łatwo mi mówić nie mając pojęcia o szczegółach sytuacji, ale… Nie mogli na żaglach uciec? Silnik nie odpala, jacht mi spycha na mieliznę, to (zakładając niekorzystny wiatr) otwieram foka, ustawiam na nim najostrzejszy kurs, jaki się da, wypuszczam bom tak, żeby był w koncie martwym i na wypuszczonym bomie wciągam grota. I mogę uciec, gdzie tylko chcę. Przy zorganizowanej załodze taki manewr można wykonać na tyle szybko, że jest szansa na ucieczkę będąc nawet bardzo blisko miejsca zagrożenia.

      • Nie miałem takiej sytuacji na Antarktydzie. Ale to nie znaczy, że nie miałem takiej sytuacji wcale. Kiedyś miałem identycznie – brak sprawnego silnika, spychanie jachtu na brzeg. I wykonałem właśnie wyżej opisany manewr. Foka da się otworzyć bez względu na to, z której strony wiatr wieje. A po złapaniu wiatru w foka bez problemu możemy popłynąć wystarczająco ostro, żeby być w stanie wypchnąć bom do kąta martwego. Wtedy grot do góry, a gdy już jesteśmy na grocie, możemy płynąć, gdzie tylko chcemy. Nawet w kierunku, z którego wieje wiatr, halsując się. Ja mam pecha do silników, nie znam się na nich kompletnie, więc gdy coś się psuło, zawsze musiałem sobie jakoś radzić bez niego. I tego typu manewry się zdarzały (a wcale nie jestem jakimś wilkiem morskim, łącznie na wodzie spędziłem dopiero jakieś pół roku, z czego tylko miesiąc na morzu…). Dlatego trochę więcej wiary, ta załoga miała niestety pecha, ale to nie znaczy, że sytuacja była nieunikniona. Po prostu ich przerosła (i nie twierdzę też przez to, że jestem lepszym żeglarzem od nich, wręcz przeciwnie, na pewno jeszcze bardzo daleko mi do nich. Ale po prostu widzę, że możliwość uniknięcia tej sytuacji była. A jeżeli wejście na mieliznę stało się niespodziewanie, to tylko i wyłącznie wina kapitana, który musi przewidzieć każde zagrożenie i w porę zareagować. Jak podchodzimy do brzegu, to logiczne jest, że musimy uważać na dno. I mi oczywiście również zdarzyło się wejść nie raz na mieliznę, człowiek uczy się na błędach. Ale komentarzem tym pragnę tylko zwrócić uwagę na fakt, że za całą sytuację odpowiedzialny nie jest zepsuty silnik, tylko kapitan. Podjął się manewru, ten się nie udał, tyle.

  2. A dlaczego zgasili silnik po rzuceniu kotwicy w niepewnym miejscu? Twierdzenie “kotwica trzymała” jestgołosłowne bo wiadomo że nikt nie nurkował by sprawdzić jak trzyma dna.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wprowadź swój komentarz
Twoje imię

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.