Baleary Rejs

„Taniej nie będzie, ostatnie dwa miejsca”. – Trafia do mnie krótka, ale treściwa reklama rejsu po Balearach.

Oprócz pustki wczesną wiosną na wyspach, pogody, która może sprawić niespodziankę, testów, kodów QR, COVID-a tam i kwarantanny po powrocie, to wszystko składa się wręcz idealnie. Wady dla jednych, stanowią dla innych zalety – ja przynajmniej widzę wyprawę na różowo. Na realizację marzenia zrodzonego jeszcze w podstawówce, podczas lektury Samotnego rejsu Opty Leonida Teligi, czekałem trzydzieści lat.

Jachtem po morzu!

Z Damianem, który podesłał info, pływaliśmy po Mazurach, a on z kolei dobrze zna Sławka, też radomianina, organizatora wojaży po najciekawszych zakątkach świata. Skippera nosi od bezczynności na lądzie i zbiera ekipę na morze.

– Płynę. – Ogarniamy przelewy, warunki podróży. Lot w promocji, kosztuje kilka razy mniej niż zwykle. Jest koniec stycznia, do startu cztery tygodnie. W tym czasie Lufthansa miesza w biletach powrotnych, ale nikt spośród połączonych przez Sławka na messengerowej grupie osób, które spędzą tydzień na pokładzie prującym fale Morza Śródziemnego, nie traktuje takich problemów zbyt serio. Będą inne.

Baleary Rejs

Dzień zero, Kraków – Palma de Mallorca.

Do Krakowa, skąd wylot, jedziemy nocnym autobusem, na którego piętrze trwa butelkowa impreza, określająca cel podróży:

„[…] coraz bliżej Zakopane, piją wszyscy tuż nad ranem […]”

Łapiemy godzinę snu, kolejna w czasie lotu do przesiadkowego Frankfurtu i krótki aneks do zarwanej nocy w przeskoku na Majorkę. Tym samym lotem przyleciał także Sławek, para ze Śląska, Iza i Adam, wyglądający dla nas – panów w średnim wieku – jak maturzyści na majówce, oraz Mariola z Warszawy, która w odpowiedzi na ciepłe powitanie kilkunastu stopni na Balearach sięga po okulary przeciwsłoneczne do pustego etui. Kwituje to z uśmiechem, pasującym do jej optymistycznego usposobienia:

– Zawsze musi być coś, co zostanie w domu. – Wyciąga kolorową paczkę – Kto chce żelka?

Zadowoleni z szybkiej kontroli służb sanitarnych, odzianych jakbyśmy wylądowali na Star Treku, już witamy światło na końcu korytarza, gdy pada:

– Zatrzymali Adama!

Wracamy, żeglarz nie zostawia swoich za burtą, nawet na lądzie. Na szczęście okazuje się, że kosmiczne kombinezony wyrywkowo sprawdzają gości w międzygalaktycznych systemach, ale my – teleportowani z zaprzyjaźnionego obszaru – nie nosimy w sobie obcych.

Wypożyczamy auto i zapakowani po dach bagażem, i tak ograniczonym przez linie lotnicze do ośmiu kilo na osobę, ruszamy do mariny. Jedziemy dwupasmówką wzdłuż nielimitowanego morza, czujemy wakacje. Nikt jego grzbietu nie ora, pusto po rozsłoneczniony horyzont, wszystko co pływa – stoi w porcie, trochę ludzi biega lub turla się po promenadzie.

Maturzyści, którzy egzamin dojrzałości zdali jeszcze przed studiami informatycznymi, wyciągają laptopy, pudełka ze skondensowanym Internetem i zabierają się do odrabiania pracy domowej, w nowoczesnym wydaniu „home office’owej”. Sytuacja do pozazdroszczenia przez ludzi uwiązanych do swoich obowiązków, jednak nie dla mnie. Ja mam tylko swoje osiem kilo marzeń.

Pusty port stanowiłby świetną bazę dla usług stacjonarnych  – gabinet ginekologa na katamaranie po jednej, dentysty po drugiej, kosmetyczka kojarzy się z lśniącym lakierem ścigaczy motorowych, a prawnik z luksusem ociekającym bielą i chromem z pokładów zautomatyzowanych wielomasztowców. Oprócz kutrów rybackich życia zupełnie nie widać, marinero, gospodarz portu, wita nas jako jedynych turystów.

Na naszym pięćdziesięciostopniowym jachcie przedszkolanka urządziłaby placówkę dla dziesięciorga podopiecznych, tyle jest miejsc na kojach. Do zajęć wystarczyłby stół w mesie, przy którym spożywane są posiłki o każdej porze dnia i nocy, w przerwach pomiędzy żeglugą odbywają się turnieje gier i toczą się winne dyskusje nieszkodliwe dla sąsiadów, bo ich nie ma. Bez polityki i religii, zasada sprawdzona przez kapitana – mniej animozji bez tarć światopoglądowych. Można używać słów „prawy” i „lewy” w odniesieniu do halsu, burty czy koła sterowego – są dwa.

Robimy objazd pobliskich miejscowości, otoczonych skałami zatoczek o szafirowej wodzie, przetykanej granatowymi plamami traw morskich. Wspomagając się angielskim i  palcem wskazującym zamawiamy po katalońsku ciastka i espresso, które spożywamy na skwerze. Zaprowiantowawszy się na cały rejs, padamy z nóg. Dopiero degustacja skarbów znalezionych w markecie, dodaje energii na tyle, aby skończyć lokowanie się w kajutach.

Baleary Rejs Baleary Rejs Baleary Rejs Baleary Rejs Baleary Rejs Baleary Rejs Baleary Rejs Baleary Rejs

Dzień 2. La Vuelta a Mallorca!

Wypożyczonym autem sześcioro turystów kontynuuje zwiedzanie.

Valldemosa. Niegościnna dla Chopina i jego pianina, które musiał przeciskać przez dziurę w murze. Do George Sand, paradującej z cygarem w męskich garniturach, miejscowi odnosili się z otwartą wrogością. Przyjechali razem na rajską wyspę dla jej walorów zdrowotnych, jak astmatyczny król Sancho I, który pobudował się na górze w zamku, a tu nawet facet z warzywniaka odmówił współpracy, bo, oprócz klimatu, kochankowie chcieli pozażywać innych emocji, nie w smak miejscowym konserwatystom. Po latach ścierają kurz z pamiątek w  chwilowo nieczynnym muzeum.

Na wyspie dostępne są wszelkie atrakcje: cytrusy na ulicach (jednak te ozdobne smakują jak kiszona kapusta), bajeczne zatoczki ukryte wśród gór, gdzie prowadzą serpentyny zjadające własny ogon, ruiny przypominające o najazdach Wandalów i zbudowane rękami Maurów fortyfikacje – jak w mieście Alcudia. Zabudowa gęsta, schludna, beżowy kamień ścian ozdobiony kolorami okiennic oraz donic z kwiatami na parapetach i w progach bram.

Turyści i wszechobecni kolarze zaglądają nieśmiało także do Santuari de Lluc, aby podziwiać ogród botaniczny i spojrzeć w twarz zagadce artystycznej zamienionej w rzeźby na dziedzińcu. Nie jest to dzieło obcych, podobno figury wystukali w kamieniu miejscowi mnisi.

Kawa zagryzana polskimi słodyczami, pozostałymi po podróży, jest przednia, choć wszędzie panuje epidemiczna „wynocha” z lokalu. Zwiedzanie autem wyspy wzdłuż i wszerz w jeden dzień nie wystarczy, ale resztę zobaczymy z pokładu.

Na jachcie czekają zadowoleni z sobotniej podróży: Asia i dwie pary ­ Nergalów oraz Ciutków. Zapoznanie, kto jest skąd, co robi w życiu i garść przygód. Wychodzi na to, że jesteśmy rozproszeni na mapie Polski niczym gwiazdy w Wielkim Wozie, tu zebrani na piętnastu metrach długości.

Skupienie tylu osób na powierzchni niewielkiego mieszkania jest próbą charakterów, respektowania cudzych granic i uelastyczniania własnych. Ktoś mi wypił piwo, usiadł na niesprzątniętej pościeli albo miga się trzeci dzień od skrobania marchewki. Spory małżeńskie, zresztą jak wszystkie inne, mają dużą słuchalność, cienkie ścianki kajut zapewniają odrobinę prywatności, która jednak pryska od podniesionego tonu.

Z powodu zamkniętych knajpek, większość naszych dań będziemy zmuszeni przygotowywać z półproduktów sami, korzystając z miejscowego bogactwa. Na wyspach hodowane są owoce i warzywa. Papryki i pomidory mają w marcu smak dojrzałego lata, a ze zgromadzonych zapasów najszybciej znika chorizo w kilku odmianach i hiszpańska szynka, krojona w prześwitujące plastry, jakby ze skąpstwa, bo kilogram kosztuje tyle, co kwintal smalcu.

Mariola eksperymentuje, dodając do podgrzewanego w garnku lekkiego, białego wina, cytrusów, soków, po czym serwuje wywar o właściwościach towarzyskich. Chodzą słuchy, że to przez jej tajemne dodatki (gdzieś znikła paczka żelków).

– Kociołek Panoramixa – pada i przyjmuje się nazwa.

Napój druidów należy spożywać z umiarem, co prawda dostarcza mocy, ale – jak mówi kapitan – aby uniknąć choroby morskiej nie należy przesadzać z jego ilością, a do tego wysypiać się.

Baleary Rejs Baleary Rejs Baleary Rejs Baleary Rejs

Dzień 3. Palma de Mallorca – Cala d’Or.

Wypływamy. Kapitan robi szkolenie: bezpieczeństwo, technika, funkcje. Załoga zostaje podzielona na wachty: kambuzową i żeglarską. Pierwsza zabiera się niechętnie do zmywania garów, druga szykuje jacht, który nie wymaga wielu przygotowań, gdyż właściciel oddaje łódź przygotowaną do rejsu. Pozostaje sprawdzenie działania przyrządów nawigacyjnych, komunikacji i zabezpieczenie ruchomości, od pontonu mocowanego na pokładzie aż po butelki i czajniki pod nim. Polska bandera trafia na maszt, hiszpańska już łopocze na rufie, schnące na relingach ręczniki idą pod pokład.

Port w Palmie jest największy na wyspach, zostawiamy w nim drzemiące łódki, czekające na tłumy właścicieli z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Za rufą rzeźbimy bruzdy kilwatera, wracające przez zatokę Badia de Palma w stronę półmilionowego, sennego w niedzielę miasta. To jest miejsce dorocznych regat o Puchar Księżnej Sofii, żony króla hiszpańskiego po abdykacji, w młodości uprawiającej żeglarstwo.

Przy lekkim scirocco, który ogrzewa Morze Śródziemne saharyjskim powietrzem, a podobno sypie też piaskiem, słońce ogrzewa dzień do kilkunastu stopni, więc po chwili od wyjścia z portu zrzucamy czapki i rajtuzy. Silnik stop, zaczynamy taniec z wiatrem i wodą. Dmucha stabilnie, wypełnione płótna ciągną ostrym halsem na południe, dziś słońce „wysoko, wysoko świeci pilotom w oczy”, a do steru ustawia się kolejka społeczna. Kapitan, który albo pitrasi sam, albo nadzoruje kambuz równie czule i czujnie jak pokład, odrywa się od owoców morza szykowanych na obiad i, po zlustrowaniu warunków, rzuca komendę Idze, która raz przejętego steru nie chce oddać bez walki:

– Zrób zwrot za… –­ Rozglądamy się po przestworzu, przeciętym gdzieś na granicy wzroku południowym cyplem, który powinniśmy opłynąć, aby odgadnąć, jaka według szypra dzieli nas od niego odległość. – Za godzinę zrób zwrot, jak się krewetki ugotują.

Znika i… wraca.

­ – Albo za dwie godziny, jak zjemy.

Z dumą przedszkolaka z kabiny dziobowej, staję na chwilę za kołem, ale myślę sobie: popatrzę, jak inni okiełznują sto pięćdziesiąt metrów żagla, przyzwyczaję się do bujania… a  sam pożegluję jutro, w pełnym wymiarze wiatru.

Pierwszy śródziemnomorski dzień, pierwszy posiłek na morskim jachcie, kawa, muzyka i słońce w lutym. Czego chcieć więcej?

Wbijamy się w wąską zatokę na nocleg, po lewej las piniowy, na wprost półkole piaszczystego croisanta, po prawej wysoki nawis klifu, który mogły zapewnić rano cień, ale kapitan sprawdziwszy chwilę wcześniej pogodę, mówi, że w nocy idzie sztorm, który może nas przeczołgać razem z kotwicami na skały.

­Mamy miejsce w porcie Cala d’Or. – Jakoś nie jesteśmy zdziwieni potwierdzeniem usłyszanym w radio, trochę tylko rozczarowani, że nie obejrzymy stąd świtu.

Baleary Rejs Baleary Rejs Baleary Rejs

CDN….

Autor Cezary Gawor https://www.facebook.com/CezaryGaworAutor

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wprowadź swój komentarz
Twoje imię

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.